wtorek, 28 lipca 2009

Testowałam: Antique crackle firmy Heritage

Antique crackle firmy Heritage to preparat dający cienkie spękania, podobne do tych, widocznych na obrazach starych mistrzów pędzla. Kojarzy mi się z malowidłami w Kaplicy Sykstyńskiej i jako taki nadaje się do dekorowania przedmiotów o charakterze antycznym, lub nadawania im patyny czasu, albo uzyskania wrażenia starego malowidła.
Krak należy do grupy dwuetapowych, do stosowania na udekorowanej, a najlepiej polakierowanej powierzchni (co umożliwi usunięcie preparatu w przypadku ewentualnej „wpadki”, bez zniszczenia całej pracy).
Rzadki, wręcz wodnisty w porównaniu do innych tego typu preparatów. Jest bardzo wydajny. Nakłada się bardzo łatwo, ale ze względu na konsystencję, równie łatwo spływa z nierównych powierzchni. W celu uzyskania optymalnego efektu preparat należy nakładać cienkimi warstwami. Grubsze powodują wrażenie optycznego rozmycia motywu. (Znika on po zmyciu pracy, o czym za chwilę...)
Podobnie jak w przypadku sottila Stamperii o wielkości spękań decyduje grubość step 1 nazwanego przez producenta „Base Coat” (w odróżnieniu od „Top Coat” stanowiącego ostatnia warstwę czyli step 2). Dlatego możemy nałożyć go kilka razy, co sprawi, że spękania będą większe i głębsze. Rozmiar spęków jest oznaczony literami: S, M, L. Kolejne warstwy muszą dobrze wyschnąć przed nałożeniem następnych. Tu podobieństwo do sottila się kończy.
Step 1 należy pozostawić do całkowitego wyschnięcia, co trwa z reguły około pół godziny i objawia się zniknięciem białych smug z powierzchni przedmiotu. Później możemy ponownie nałożyć Base Coat, by uzyskać większe spękania lub od razu przystąpić do nałożenia step 2.

Omawiany krak dobrze reaguje na podsuszanie step 1, natomiast nie radzę robić tego ze step 2, gdyż powierzchnia marszczy się, a “oczka” stają się mikroskopijne. Ponadto nawet bez podsuszania (którego z reguły staram się unikać, gdyż tylko naturalny proces schnięcia daje optymalne efekty) preparat pęka dość szybko, co czyni go doskonałym produktem nie tylko dla hobbystów, ale również dla osób prowadzących szkolenia w zakresie decoupage'u.

Dla porównania:
Jedna warstwa step1, jedna step2 , nakładane bez podsuszania.

***

Jedna warstwa step1 – bez podsuszania, jedna warstwa step2 – podsuszana.

***

Dwie warstwy step1 - ostatnia podsuszana, jedna warstwa step2 - bez podsuszania.


Wynik prób: Reakcje omawianego crackle można stosunkowo łatwo kontrolować, dlatego zbędnym wydaje się kupowanie kilku rodzajów step 1 czyli S, M, L dla uzyskania różnych wielkości spękań. Wystarczy rozmiar L, który nakładany jako jedna warstwa da malutkie oczka, a nałożony w dwóch warstwach – wielkie spęki o średnicy kilku centymetrów – zależnie od tego co bardziej pasuje do charakteru ozdabianego przedmiotu.


Przypomina mi to pracę z crackle medium Stamperii, który jest moim ulubionym krakiem, bardzo prostym w stosowaniu i niezwykle przewidywalnym. Oba preparaty dają podobne, bardzo duże oczka, choć przy porównaniu w kryterium wielkości antique crackle wypada zdecydowanie korzystniej, zaś medium w kategorii kształtu oczek (są zdecydowanie bardziej równe i eleganckie). Antique crackle pęka bardziej nieregularnie.




Spękania należy wypełniać w miarę szybko, przed upływem 24 godzin (wbrew temu co zaleca producent), ponieważ zmieniają się w drobną siateczkę, co po użyciu wypełniacza daje wrażenie przybrudzenia dekorowanej powierzchni. Podobnie jak w przypadku innego południowoafrykańskiego kraka firmy Dala (za którym nie przepadam, choć ceni go wiele osób) można ją oczyścić zmywając step 2 pod bieżącą, letnią lub ciepłą wodą (Dalę zmywamy zimną).

O ile crackle antique nie należy lakierować lakierem wodnym tylko poliuretanowym (Uwaga! Lakiery pouliteranowe też moga być lakierami wodnymi!), to po zmyciu reagującego z wodą step 2 nie ma już takiej potrzeby. Jest to więc rozwiązanie dobre dla osób, które unikają zapachu lakierów poli, mają małe dzieci lub tak jak ja tworzą jasne prace.

Na koniec porównanie spękań uzyskanych tym samym preparatem, ale z zastosowaniem różnych technik nakładania poszczególnych składników:


wtorek, 7 lipca 2009

Jednoskrzydła rozdaje skarby




Zasady candy u Jednoskrzydłej znajdziecie tutaj
Zwykle nie angażuję się w żadne zabawy. Nie chciałabym w takich sytuacjach nikogo pominąć. Dlatego "towarzystwa wzajemnej adoracji" (jak nazwał to ktoś na innym blogu) zupełnie mnie nie interesują, chociaż uważam je (generalnie) za potrzebne i miłe. Z Anią sprawa ma się zupełnie inaczej. Już w kwietniu dostałam od niej "serduszko przyjaźni", co niezwykle mnie wzruszyło.
Z Anią jest...inaczej...
I chociaż serduszko przyjaźni mogłabym podarować bardzo wielu osobom na różnych forach, a w szczególności tym, których okienka można znaleźć na moim blogu, to moja znajomość z Jednoskrzydłą zawsze będzie wyjątkowa.
Od samego początku (jeszcze na forum "gazetowym") jej twórczość niezwykle mnie inspirowała. Lubiłam prace Jadwiszki, Pepe, Lorki, Gohat, Asket itd., ale prace Ani przemawiały do mnie jakimś specyficznym językiem, pełnym kodów i znaczeń, nie dla wszystkich dostrzegalnym. Pamiętam szczególnie dwie rzeczy: herbaciarkę z cytrynami i pudełko w biedronki. Precyzja wykonania i jeszcze to "coś", co towarzyszyło tym pracom sprawiały, że miałam je stale na pulpicie komputera. Potem dowiedziałam się od autorki jak traumatyczne przeżycia towarzyszyły powstawaniu mojej ulubionej herbaciarki... Nie wiem jak, nie wiem w jaki sposób, ale zaczęłyśmy rozmawiać. Ona - mistrzyni i ja - taka sobie rzemieślniczka. Okazało się, że mamy wspólne poglądy na życie, że w tym samym czasie towarzyszą nam te same "fazy" i np. rzucamy się bez opamiętania na ten sam kolor. W tej chwili są to błękity. Mój dom będzie miał w sobie dużo błękitów. I tych szarawych i tych ulubionych - kobaltowych.
Ania błękit umieszcza już od dłuższego czasu we wszystkim, ale jej pojmowanie koloru różni się trochę od mojego. Woli błękit hawajskiej fali od bawarskiego kobaltu porcelany. To jedna z niewielu różnic między nami. Zresztą niewielkich. Teraz razem zmieniamy pracę - zupełnie nic o tym nie wiedząc, podjęłyśmy podobne życiowe decyzje. Tak właśnie jest z Anią i ze mną - możemy się porozumiewać praktycznie bez słów (chociaż i one są potrzebne). Wystarczą nasze prace.
Miałam przyjemność dotykać ich kiedyś podczas Jarmarku Rzeczy Ładnych w Domu Kultury Chorzów "Batory". Naprawdę niezwykłe to uczucie mieć w rękach coś tak dopracowanego i delikatnego, a jednocześnie tak solidnego zarazem. Trzeba Wam wiedzieć, że Jednoskrzydła ostatnie szlify nadaje rzeczom przy pomocy wosku pszczelego. Takie miękkie, pachnące, wypolerowane, wydają się przejmować fakturę z aksamitu. Błękitne hortensje, kropki i tak charakterystyczne dla jej twórczości zawijasy dopełniają wyrafinowanej całości... marzenie każdej toaletki...
Taka też jest Ania: delikatna i bardzo silna zarazem. Mniejsza z tym, że chodzi o candy! I bez "cukierków" ma moje serduszko przyjaźni. Co więcej - ja mam jej! I bardzo się z tego cieszę, bo pojawiła się w moim życiu w odpowiednim miejscu i czasie, kiedy jakoś tam w sobie dojrzewałam artystycznie i zyskiwałam świadomość samej siebie. Mamy odmienny styl, ale tego co nasze nikt nam nie zabierze.
Dziękuję Aniu! Sama w sobie jesteś dla mnie prezentem.

niedziela, 5 lipca 2009

Aktualności

Postanowiłam zrobić porządek ze swoim życiem. Jakoś tak wyszło, że wszystko zbiegło się w jednym czasie. Wszystko zaczynam od nowa, chociaż wcale nie jestem pewna czy starczy mi na to sił.

Na pewien czas prawie zupełnie zniknęłam z forum decoupage24.pl, chociaż „robienie za mędrca” sprawia mi dużą przyjemność. Miło jest wymieniać poglądy, doradzać komuś, zwłaszcza że nie traktuję robienia rękodzieła jako czegoś niedostępnego zwykłym śmiertelnikom. Wprost przeciwnie – uważam, że każdy może się tym zająć, choć nie każdy ma predyspozycje bycia „mistrzem”. Nie lubię tego słowa, ale prawda jest taka, że na wyżyny (w każdej dziedzinie) wspinają się zawsze nieliczni, ale każdy może nauczyć się wyrażać siebie poprzez sztukę.

Moje ulubione powiedzenie: „Każdy człowiek słowa godzien” (albo w innej wersji: „Każdy słowa wart”) ma tu szerokie zastosowanie. Zawsze znajdzie się coś, co można pochwalić w danej pracy, a jeśli zdarza mi się zwrócić uwagę na jakieś niedociągnięcia, to staram się to robić w sposób konstruktywny, radząc coś bez urażania czyjejś godności. Myślę, że tylko dlatego dziewczyny na forum znoszą to moje wymądrzanie się. (Starszy syn ujął to kiedyś doskonale w swoim wypracowaniu: „Moja mama jezd dyrektorkom. Muwi fszystkim co i jak”). Prosiły mnie nawet o napisanie podręcznika decu, nad czym pracuję właśnie – to również jeden z powodów obniżenia mojej aktywności internetowej. Są też powody znacznie ważniejsze. O przeprowadzce już wiecie, ale zmieniam także pracę i na dodatek postanowiłam zrobić wreszcie porządek ze swoim życiem osobistym. Jak bardzo jest ono trudne, wiedzą ci, którzy są ze mną bliżej. Na szczęście znajduję odskocznię w swoich pracach, choć bywa że aby rozładować stres i napięcie, muszę jednej nocy pomalować cały pokój pudełek… Jakiś wewnętrzny imperatyw nie pozwala mi się załamać i pcha do przodu, chociaż często brakuje sił.

Zamykam się w swoim świecie, bo tylko on daje mi chwilę wytchnienia od trudów codziennego życia, które bywa piekłem. Ale mniejsza z tym… muszę przecież coś zostawić dla siebie.

Wracając do zmiany pracy… Miałam wiele interesujących propozycji. Wybrałam jedną. Były rozwiązania bardziej popłatne, bardziej prestiżowe, bardziej kuszące, ale wybrałam takie, które umożliwi mi to, co najbardziej lubię – taką pracę u podstaw. Nie jestem żadną „Siłaczką” – daleko mi do niej. Taka drobna osoba jak ja, którą biorą najczęściej za stażystkę, a nie za szefową poważnych instytucji, zupełnie się nie nadaje do bycia bohaterką, a już najbardziej bohaterką pozytyw(istycz)nej opowieści. Jednak jest dla mnie chyba jakieś światełko w tunelu… mam taką nadzieję przynajmniej… ;)

Nowe miejsce pracy pozwoli mi rozwinąć skrzydła – w obecnym nie miałam takiej możliwości. Bywało, że musiałam uzyskiwać zgodę na umieszczenie przecinków na plakacie, a odgórne „zmiany w ostatniej chwili” czyniły normalne funkcjonowanie wręcz niemożliwym. Jak można organizować poważny, kilkudniowy festyn, kiedy „władza najwyższa” dzień przed imprezą próbuje zmienić miejsce, gdzie ma się on odbywać, a po dwóch tygodniach ciężkiej pracy bez przerwy, nie dostaję nawet dnia wolnego, bo: „dość już wypoczęłam” jeżdżąc (na własnej benzynie) i załatwiając formalności związane z płatnościami po-imprezowymi?

Jak wspominałam „Każdy człowiek słowa godzien”, więc za swój moralny obowiązek uważam jak najszybsze wykonanie formalności związanych z płatnościami dla zatrudnionych firm i wykonawców, a przede wszystkim podziękowanie tym, którzy dobrze w tym czasie pracowali. Jeśli impreza się nie udała, poczuwam się do całkowitej za to odpowiedzialności, jeśli zaś udała się znakomicie, to przecież nie tylko ja sama jestem odpowiedzialna za jej sukces, ale też grono osób, które ze mną współpracowało. Dlatego tak razi mnie dysproporcja między tym, jak traktuję ludzi z którymi pracuję, a tym jak sama jestem traktowana przez pracodawcę. Szacunek do samej siebie nie pozwala mi się na to zgodzić. Postanowiłam odejść już w zeszłym roku, ale dałam ostatnią szansę „najwyższej władzy” i zgodziłam się zostać jeszcze na rok. Niestety nic się nie zmieniło i jak byłam pomiatana, tak pomiatano mną dalej.

Odchodzę z klasą. Tego chciałam najbardziej. Pozamykałam swoje sprawy, przygotowałam wszystko co trzeba, by imprezy mogły się normalnie odbywać do końca roku. Ostatnia kontrola Regionalnej Izby Obrachunkowej nie wykazała żadnych nieprawidłowości (obejmowała wszystkie lata moich rządów w instytucji). To naprawdę duże osiągnięcie, bo zwykle lista zarzutów RIO jest dość długa. Dyrektorem będę nadal, ale tam gdzie (mam nadzieję ) docenią moje starania. Dostanę duży margines swobody. Cieszy mnie to, że na rękodzieło patrzą tam bardzo przychylnie. Nie pozostaje mi nic innego, tylko DO ROBOTY!

Chyba jest dla mnie jeszcze jakieś światełko w tunelu… Może i sprawy osobiste uda się jako tako ułożyć…