środa, 5 grudnia 2012

Hiram Manning - Guru zapomniany


"Manning on decoupage" to najsłynniejszy i najdokładniejszy podręcznik do decoupage, jaki kiedykolwiek powstał. Na pierwsze wzmianki o książce natknęłam się kilka lat temu, szukając starych receptur i starodawnych sposobów ozdabiania mebli i zaciekawiona ściągnęłam ją z USA, wraz z innymi pozycjami dotyczącymi tematu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zaczęłam przeglądać ją strona po stronie. Całość przeczytałam jednym tchem i chociaż nie wszystkie receptury mogą mnieć dzisiaj zastosowanie, a sam podręcznik można traktować jako znak dawnych czasów, to zadziwia bogactwo wiedzy, jaka została w nim zaprezentowana.


Dlaczego uważam tą lekturę za tak ważną, wręcz obowiązkową dla prawdziwego znawcy decoupage? Oprócz wielu innych powodów, decydujące znaczenie ma rys historyczny i geneza powstania książki, stanowiące jednocześnie biografię Hirama Manninga.
Matka artysty Maybelle Manning, dzięki której wkroczył na drogę rękodzieła, które razem przekształcili niemalże w dziedzinę sztuki; była zafascynowana starymi, weneckimi meblami i zaszczepiała w synu swoje artystyczne pasje. W 1928 r. świeżo upieczony uczeń szkoły w Szwajcarii, został wraz z matką zaproszony do posiadłości we Francji w pobliżu miejscowości Saint-Lô - kilkanaście lat później całkowicie zniszczonej podczas bitwy o Normandię. Te Święta Wielkanocne zmieniły całe życie Hirama, który pierwszy raz zetknął się z osobliwym hobby swoich gospodarzy, nazywanych przez sąsiadów "oryginałami". W swojej książce Manning opisuje bogactwo dekoracji, jakie dane mu było oglądać. Decoupage był dosłownie wszędzie: na meblach, kominowych ekranach, bibelotach, panelach ściennych. Zachwyciły go pudła pełne wyciętych motywów: girland, kwiatów, amorów i innych. Rodzina, która gościła Manningów swoje hobby kultywowała przez wieki, przekazując je z pokolenia na pokolenie, przy czym - jak wynika z relacji autora - byli ostatnimi, którzy zajmowali się tym rodzajem rękodzieła.
Nic dziwnego. Jako kulturoznawca doskonale zdaję sobie sprawę, iż rewolucja francuska położyła kres arystokratycznym rozrywkom, do których należało decoupage, kojarzone z "królową przeklętą" - Marią Antoniną. Przedstawiciele możnych rodów (o ile uniknęli gilotyny) emigrowali - w szczególności do Anglii, gdzie wraz z napływem francuskiej arystokracji, decoupage stawało się modne i szybko rozpowszechniło się (już w nieco innej formie) po drugiej stronie kanału La Manche.

Manning wrócił później do Francji, jako żołnierz walczący na froncie II wojny światowej i szczęśliwie ocalał, ale posiadłość, w której stawiał pierwsze kroki jako dekupażysta, obróciła się w pył. 
Mnogość receptur, które przekazał późniejszym pokoleniom w swojej książce ma nieocenioną wartość, ponieważ pochodzą one bezpośrednio z pierwotnego źródła wiedzy, oralnie przenoszonej "z ojca na syna". Wiedza ta jest poparta kilkudziesięcioletnim doświadczeniem autora (pierwsze wydanie miało miejsce w latach 60-tych XX w, drugie, w latach 80-tych).
Manningowie wychowali w swojej pracowni całe pokolenia rękodzielników i być może stąd wynika fakt, że decoupage kultywowane w USA, tak silnie odwołuje się do europejskiej tradycji i do wzorów klasycznych. Jednakże to, co przyjęło się w Polsce nazywać umownie "decoupage klasycznym" wcale takim nie jest. Nie jest nim również technika "print room", nakazująca obmalowywać czarno-białe ryciny, dwukolorowym tłem.


Klasyczny decoupage, to powrót do źródeł, to odwzorowywanie rycin, następnie ich ręczne kolorowanie, wycinanie i naklejanie na uprzednio przygotowaną powierzchnię. Dokładnie tak, jak w poniższych pracach.


Skąd Manning brał ryciny? Z pałaców i kaplic, z malowideł znanych mistrzów pędzla, z albumów pełnych zdjęć dzieł sztuki, z sourcebooków wypełnionych obrazkami do kolorowania i wycinania, których z czasem zaczęło się pojawiać na rynku księgarskim coraz więcej i wiecej, wraz z rosnącym zapotrzebowaniem na tego typu wydawnictwa. 
Autor marzył o maszynie, która pozwoli pominąć żmudne kopiowanie na rzecz malowania i wycianania rycin, ale w jego czasach nie powstało żadne urządzenie, które gwarantowałoby trwałość kopii pokrytej lakierem. Dzisiaj, kiedy mamy dostęp do kserokopiarek różnego typu, nie musimy już bawić się w mozolne przerysowywanie... Ale może właśnie powinniśmy się tym bawić?

niedziela, 11 listopada 2012

Decoupage under varnish czyli powrót do źródeł

 Kiedy pomysł Chińczyków został podchwycony przez Wenecjan i meble zaczęły być ozdabiane wycinankami z papieru, nie było kopiarek, kserokopiarek czy innych udogodnień techniki, pozwalających na odbijanie obrazków w dowolnej liczbie egzemplarzy. Jak wiec odbywało się ozdabianie? Otóż kopiści odrysowywali kontury, później inni czeladnicy kolorowali je i tak metodami małej manufaktury powstawało dzieło sztuki użytkowej. Tylko Maria Antonina mogła pozwolić sobie na (jakże beztroskie i zarazem bezmyślne) niszczenie nożyczkami malowideł Watteau czy Boucher'a. Jednak zanim decoupage stało się wyrafinowaną rozrywką królowych, takich jak Maria Antonina (Marie Antoinette) czy królowa Wiktoria (Victoria Quinn) i ich dam dworu oraz królewskich nałożnic, jak np. najsłynniejsza metresa Ludwika XV Jeanne Antoinette Poisson, bardziej znana jako markiza Pompadour (Marquise de Pompadour) lub pani Pompadour (Madame de Pompadour), była to l'arte del povero - sztuką biednych ludzi. [Choć biednych chyba raczej z punktu widzenia królewskiego dworu, gdyż jako dyplomowany kulturoznawca z całą odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że na meble zgodne z najnowszym krzykiem mody, nie było stać prawdziwego biedaka. Chodziło raczej o klasy społeczne, które nie zaliczały się do arystokracji, jednakże miały aspiracje, by podążać za modą dyktowaną przez dwór królewski i jego otoczenie].
Pudełko przedstawione na zdjęciach miało skazę na górze wieczka, ale dla mnie stanowiło nowe wyzwanie, dlatego przeznaczyłam je na swoje potrzeby. Zresztą małe uszczerbki czy ślady rozsychania się drewna, które pojawiają się czasem po kilku latach, zwykłam pozostawiać bez naprawy. Dlaczego? To widome znaki czasu.  Mimo najlepszych metod, technik i warsztatu, nigdy nie wyprzedzimy natury w "niszczeniu" rzeczy. To taka "historyczna" patyna, która nadaje indywidualny charakter przedmiotom. Postarzając je nie jesteśmy w stanie uzyskać tak naturalnego efektu, jaki powstaje na skutek używania i działania czasu.
Pudełko zostało wykonane za pomocą połączenia moich własnych metod i najszlachetniejszych, wielowiekowych tradycji. Ręcznie kolorowane ryciny, jak to dawniej bywało, zdobią skrzynkę jak przystało na prawdziwy "decoupage under varnish" czyli pod lakierem. Chociaż zrobiłam ją prawie dwa lata temu, co jakiś czas przypominam sobie o tym, żeby położyć kolejną, cieniutką warstwę lakieru. Tylko cienkie warstwy, które mają czas na dokładne wysychanie (nie więcej niż 2 warstwy dziennie), gwarantują, że przedmiot pozostanie jasny i nie będzie gwałtownie żółknąć. Oczywiście nie mówimy tu o użyciu lakieru poliuretanowego, który żółknięcie przedmiotów gwarantuje (i to na poczekaniu!) ale o wodnym lakierze akrylowym (spotyka się też nazwę lakier akrylowy na bazie wody). Nie ma znaczenia czy wybierzemy wersję błyszczącą, matową czy też pośrednią - satynową. Jedynymi czynnikami wpływającym na żółknięcie pracy jest sposób nakładania i... czas. Gwałtowne przyspieszanie procesów np. wysychania, nigdy nie działa na korzyść. Lepiej jest rzecz odłożyć i pozwolić jej dojrzeć w sposób naturalny.



niedziela, 8 kwietnia 2012


Wesołych i pogodnych Świąt Wielkanocnych
wszystkim odwiedzającym mojego bloga,
a zwłaszcza decu-koleżankom
życzy Pani B.
Zapraszam do mojego stołu,
by niestety tylko wirtualnie, podzielić się z Wami tym co mam.
Alleluja! Zmartwychwstał Pan!

piątek, 30 marca 2012

Co z tym ogrodem?


Wczoraj wróciłam z Warszawy. Na niektórych rondach kwitną już żółte forsycje, a u mnie ciągle przedwiośnie. Tak bardzo tęsknię za pracą w ogrodzie... za swoją lawendą i tarasem, na którym kawa smakuje najlepiej... Szkoda, że po krótkim ociepleniu, znów robi się coraz zimniej, a pierwsze ślady wiosny są jakieś takie mizerne.
Tymczasem na facebooku w rozkwicie klimaty jajeczne http://www.facebook.com/groups/130578673682919/ , do których w tym roku zdecydowanie się nie przyłączę. W schowku mam ozdobione jaja chyba we wszystkich dostępnych rozmiarach i będę miała z czego wyprodukować świąteczne dekoracje. Chociaż nie... może skuszę się na wydmuszkę z motywem lawendy, tak bardzo mi jej teraz brakuje - a właśnie - przypomniałam sobie o zapasie pokrojonych kwiatów i listków, które trzymałam w zamrażarce na czarną godzinę. Zrobię lawendowo - cytrynowe ciasteczka i może chociaż przez chwilę uda mi się poczuć ten charakterystyczny zapach lata... Podmuch z piekarnika, to wprawdzie nie to samo co dotyk promieni słońca, a nawiew z termoobiegu trudno nazwać "muśnięciem na skórze", ale zawsze to coś: jak się nie ma co się lubi, to się bierze, co się ma ;)