wtorek, 10 marca 2009

Różne niepowodzenia i malutki sukcesik...



Nie chorowałam od kilku lat, ale w końcu i mnie zmogło... Kilka dni bez czapki robi swoje. Ach ta próżność... zrobiłam sobie stylowy kok, tak bardzo odbiegający od codziennego siana na głowie i chyba pierwszy raz w życiu postanowiłam nie psuć sobie fryzury. Wydawało się, że wiosna tuż tuż, a tymczasem mamy kolejne opady śniegu.
Jestem chora, wyglądam jak z krzyża zdjęta, co zresztą zupełnie nie zwalnia mnie od domowych obowiązków. Jestem jak te zaśniedziałe, stare sztućce, które znów powinnam wyczyścić...
Prawie codziennie jestem na budowie. Miało być jak w marzeniach...





...ale prawda jest taka, że ta końcówka najbardziej się ciągnie... Przynajmniej udało mi się zmobilizować Jaśnie Pana Kafelkarza do zrobienia fali z płytek karo, na połączeniu kuchni z salonem. Od dawna o tym marzyłam. J.P. Kaf potrzebował co prawda wydatnej pomocy węża osobistego [oczywiście mojego węża ;) - tożsamośc seksualna pana majstra nie jest mi aż tak osobiście znana], pomoc owa objawiała się koniecznością narysowania Jaśnie Panu linii na podłodze, a później przeniesieniem jej przy pomocy flamastra na każdą z osobna płytkę, co wąż uczynił z poświęceniem i własnoręcznie. Na szczęście poprawić należy jedynie wycięcie w trzech płytkach, co w zaistniałej sytuacji jest prawdziwym sukcesem.



W najbliższym czasie czeka nas jeszcze kilka równie poważnych wyzwań, a za mniej więcej dwa miesiące najpoważniejsze - przeprowadzka i wielkie sprzątanie. Oczywiście nie w tej kolejności. To pierwsze porządki w życiu, na które czekam z taką niecierpliwością.
Jeden z ostatnich etapów przed malowaniem... Za kilka chwil powstanie ścianka z cegły klinkierowej - obudowa komina. Niestety cegła jest porowata, a zaprawa jest jednocześnie fugą i spoiną. Nie można jej nadmiaru rozmazywać mokrą ścierą, jak to miało miejsce na górze, tylko należy po wyschnięciu wydrapać szczotką.
Czy J.P. Kafelkarz sobie poradzi??? To już w kolejnych odcinkach. Tymczasem wysłaliśmy go na krótkie szkolenie pt.: zaprawa i ja.

Jestem chora i przygnębiona, ale pocieszam się ostatnim osiągnieciem - wyjątkowo nie na niwie budowlanej... Kiedyś piekłam chleb razem z babcią. Zawsze wymagało to wiele wysiłku i masę czasu, ale wrażenia były niezapomniane. Teraz, kiedy mam wytęsknioną maszynę do pieczenia (błogosławieni bądźcie Teściowie!), na pierwszy rzut poszły moje ulubione bułeczki z dziurką i serowo-rodzynkowym nadzieniem. Później chleb - zapachniało w całym domu, ale któryś z moich łobuzów uchylił w trakcie pieczenia szybkę... [oczywiście "niechcący mamusiu" i oczywiście "przez przypadek"...], a może również sama coś zrobiłam nie tak... no i z pieczywa zrobił się wielki kluch z pięknie przyrumienioną skórką. Ale raz drugi był lepszy - nie odstępowałam maszyny na krok! I są wyniki. Nie mówię tego sobie za często, ale jestem odrobinę z siebie dumna. [W końcu sama wcisnęłam guzik! ;) ] Co prawda jest trochę za słodki i za słony jednocześnie, ale zmodyfikuję to, co znalazłam w przepisie i już uaktywniłam zakwas na następny wypiek, karmiąc mąką i wodą butelkowy żurek.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz