poniedziałek, 2 marca 2009

Nareszcie po!

W końcu koniec urodzinowego rozgardiaszu, który ciągnie się już trzeci dzień. Najpierw były urodziny właściwe - pełne porządków i przygotowań do przyjęcia. [Z chwilą dla siebie o 21.30, kiedy to - jak co roku - usiadłam z kubkiem gorącej herbaty i własnymi myślami nad przemijającym losem i nieuchronnie biegnącym czasem...] W końcu dzień imprezy dla rodziny, a dzisiaj znowu... w pracy.
Odpuściłam pracownikom podobne "okoliczności przyrody" - z czego się bardzo cieszą, ale sama muszę dochowywać tradycji i przyjmować delegacje z kwiatami. To miłe, ale jednak dość męczące, zwłaszcza że lubię wszystko robić sama - od kanapek począwszy, na ciastach skończywszy. Jednak bez pomocy pracownic, takie sprawne i zorganizowane "techniczne" potraktowanie problemy nie byłoby możliwe. Szkoda, że nie mam takiej ekipy w domu... życie było wtedy znacznie prostsze.
Jestem zmęczona, ale nie mam na co narzekać. Było dość miło. Poza tym dostałam sporo kwiatów, komplet doskonałych wierteł Bosha, trochę białych osłonek ("Sama je sobie zdekupażujesz!"), i przede wszystkim cudowną maszynę do chleba, o której marzyłam od bardzo dawna. ...Czy jest coś wspanialszego niż chrupiąca skórka razowca na oliwie i z pestkami dyni o poranku?
...No i obietnicę zakupu mini-wiertarki od osobistego węża..., który podobno coś mi tam życzył, kiedy spałam, ale chyba nie do końca...

Ponadto robiąc (zasadniczo) spożywcze zakupy nabyłam za niewielkie pieniądze cudowny, 21 elementowy serwis porcelanowy, kawowo-herbaciany. Do pary z ponad stuletnią cukierniczką i serwetnikiem, o prawie identycznych ornamentach... ale to już w następnym poście... Teraz czeka ulubiony serial. Cóż... człowiek kultury musi się czasem odmóżdżyć po ciężkim dniu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz