sobota, 31 października 2009

Candy u Gohat


Te cukierki znajdziecie tutaj: na blogu Gohy.
Jakoś nie wierzę w swoją wygraną, bo zwykle nie biorę udziału w takich zabawach, robię to tylko w nadzwyczajnych sytuacjach, a Gohat kibicuję od dawna. Robiłam to jeszcze w czasach, kiedy najlepszym źródłem informacji o decoupage było forum Gazety Wyborczej.
Może Wy będziecie mieli/ły więcej szczęścia. W każdym razie sklep należy do jednego z moich ulubionych. Nawet jeśli nie skorzystacie z candy, to dlaczego nie mielibyście skorzystać ze sprawdzonego źródła zakupów, zwłaszcza że dla początkujących w decu sklepy internetowe są jak dziki gąszcz. Nie wiadomo co wybrać, nie wiadomo z czego skorzystać.
Sama nacięłam się ostatnio na dwie internetowe księgarnie. Zamówiłam podręczniki w środku lata, pierwszego września dowiedziałam się, że niestety zamówienie nie może zostać zrealizowane. Co najdziwniejsze już korzystałam z ich usług i wszystko było OK. Teraz zalegają mi z kwotą kilkuset złotych. Tak to już jest na tym świecie. Głupiś to płać!
Dlatego sądzę, że warto korzystać z cudzych doświadczeń w tym zakresie.

czwartek, 29 października 2009

Nic takiego...


Nic takiego... prosta skrzynka z przegrodami na sztućce. Może dość duża, ale mam sporo sztućców i to "z różnych parafii". Wymyśliłam sobie, że ma pasować do wystroju kuchni i salonu... co za głupota! I tak ciągle trzymam ją zamkniętą w kredensie, wyjmując tylko na specjalne okazje. Kiedyś znajdę do niej właściwy uchwyt, ale jeszcze nie teraz - nie spotkałam niczego odpowiedniego. Kiedyś kupię sobie wszystkie sztućce z jednym wzorem. Ale jeszcze nie teraz. Mam inne, ważniejsze wydatki, a te nowoczesne sztućce są takie... nowoczesne...
Sporo tych "kiedyś"...




poniedziałek, 26 października 2009

Trochę bluszczu

Bardzo lubię takie motywy... wiem, wiem...: "banalne", "takie typowe", "a fe! róże i bluszcze... to już było!" I co z tego? To prawdziwa frajda komponować motyw z papieru decomanii z serwetką ryżową stamperii - potencjalnie nie pasują, opcjonalnie są kiczowate, ale w tej swojej typowości klasyczne. Nieważne, że ktoś powiedział inaczej... po prostu to lubię. Ciągnie mnie do shabby, do takich motywów. Z drugiej strony chciałabym rustykalnie, po prowansalsku; z trzeciej klasycystycznie. Ale to właśnie jest piękne w decu. Można spróbować wszystkiego!



Mam takie momenty, kiedy brakuje mi motywów mimo ich nadmiaru. Pełne pudła serwetek, tuby papieru, segregatory z powycinanymi fragmentami, a wszystko wydaje się takie opatrzone, mało oryginalne. Wczoraj na jednym z forów dowiedziałam się, że to zahacza o przeżycie zbiorowe. Jest nas więcej...
Przełamałam kryzys twórczy niechcący i mimochodem. Miałam dużo innych zajęć. Grzebałam w ziemi i miałam mnóstwo sprzątania. Stare mieszkanie, nowy dom... Musiałam trochę "mózg przelasować" - jak to się mówi w moich stronach. Zresztą u mnie kryzysy dotyczą głównie braku ciekawych przedmiotów do dekorowania. Wszystkie wydają się takie proste i nieciekawe. W międzyczasie nasłano na mnie kilka kontroli w pracy - z wszystkich wyszłam obronną ręką - mało tego! Dostałam nawet laurki. W związku z powyższym z pracy odeszłam w chwale. "Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym". Stanowisko zajmie ukochana pani z promocji, która od dawna czyhała na moje miejsce. ("Lepszy prawdziwy wróg, niż fałszywy przyjaciel"). Lecz w międzyczasie instytucja zostanie podzielona. Biblioteka będzie żyła własnym życiem, dom kultury zniknie z powierzchni ziemi i zostanie przemianowany na instytucję promującą gminę, gazeta... cóż... redaktor zawsze jakoś na wierzch wypłynie..., tacy ludzie nieźle pływają.
Dobrze, że odeszłam. Straciłam tam masę zdrowia, w sensie dosłownym nie przenośnym, ale nie zamierzam się ani nad sobą użalać ani tym bardziej rozdrabniać.
Za to władze gminy "na końcówce" zachowały się fantastycznie, a organizacje społeczne? Niespodziewanie dostałam brązowy medal za zasługi dla województwa. To miłe. Będzie mi tych ludzi naprawdę brakowało.
Były pożegnania - nawet małe przyjęcie dla mnie urządzili... w sumie mogłabym otworzyć kwiaciarnię. Bukiety zajmowały cały salon.
Teraz mam urlop - był mi naprawdę potrzebny. Co nie oznacza, że siedzę i kawkę popijam... Robię naraz całą masę rzeczy, choć zwolnienie tempa dobrze na mnie wpływa. W tej pracy dałam z siebie wszystko, zupełnie zapominając o sobie. A moja "sobość" dopomina się o kolejne róże i bluszcze do wycinania.
Ps. Sznurek na pierścieniach jest motywem papierowym.
Cieniowanie pittorico z użyciem kilku kropel oleju lnianego.

piątek, 23 października 2009

PaniB w ogrodzie...


...tak mówi o mnie wąż osobisty (chociaż używa mojego imienia, a nie decu pseudonimu) i pyta jeszcze czy zdaję sobie sprawę, że mam manię na punkcie cięcia i obcinania... dziwna uwaga w stosunku do kogoś, kto zajmuje się decoupage. Te dwie dziedziny mają ze sobą bardzo wiele wspólnego: pewną malarskość, zastosowanie zasad kompozycji i użycie koloru i faktury. Tylko narzędzia mają nieco inne gabaryty.
Moja zima zawsze wygląda tak samo - wertuję encyklopedię roślin i czasopisma fachowe, tworzę przestrzenne obrazy w głowie, by zrealizować je na wiosnę. Na tyle na ile mogę robię wszystko własnymi rękami. Niestety są rzeczy, do których należy zatrudniać fachowców. Dlatego kostkę układała fachowa brygada, chociaż projekt był nasz własny. Oj było gorąco! Wszystko zgodnie z zasadą: "tu na razie jest ściernisko, ale będzie..." to i owo.
Wiele czasu przestałam wpatrując się w ten krajobraz. Nazywam to wizualizacją w czterech porach roku. Dopiero teraz widzę efekty i (co u mnie niebywałe) jestem nawet zadowolona z własnej pracy.

2004 rok pole po kapuście... (kto przypuszczał, że już wkrótce na naszej ulicy powstanie plantacja róż i kilka domów?) sąsiedzi pukali się w głowę widząc nasze sianokosy. Kupiliśmy specjalnie kosiarkę i próbowaliśmy wyrwać z chaszczy nasz własny kawałek gruntu. Budowanie nawet do głowy nam nie przyszło. Nie przypuszczaliśmy też, że nasza miejscowość stanie się aż tak bardzo turystyczna. Działka była odskocznią od wielkomiejskiego życia. Dzikość zaglądała nam za próg z każdej strony. Wszystko co sadziliśmy zżerały sarny i zające. Pojawiło się ogrodzenie.
Już od początku mobingowałam węża, zmuszając do posadzenia kilku drzewek, toczyłam wojny o każdy krzaczek, o każdą roślinkę - oporna materia miejskiego chłopa... I tak się zaczęło. Potem była istna lawina, sprawy potoczyły się dość szybko. Teraz sama muszę go powstrzymywać przed zakupem kolejnych krzaków. Jednak walka w obronie własnych pomysłów zdaje się weszła mi w krew, chociaż wojny o najmniejszy drobiazg nigdy nie sprawiały mi przyjemności. Nareszcie widać pierwsze efekty, chociaż tak wiele jeszcze pracy!



Płot malowałam oczywiście "tymi rencami". W swoim zadufaniu uważałam przecież, że nikt poza mną nie zrobi tego tak doskonale.

I jeszcze zmiany z innej strony:


Ze ściółkowaniem nigdy nie skończę... Nie wiem kto lub co "zjada" korę..., każda jej ilość to wciąż za mało ;)

czwartek, 22 października 2009

Stylowa komoda i łyk cywilizacji...



Nareszcie włączyli mi internet! Witaj cywilizacjo! Może nie jestem uzależniona od tego wynalazku, ale wiele dzięki niemu można w życiu załatwić i to bez przebierania się w lepsze ubranie, na przykład w przerwach między kopaniem i obsadzaniem ogrodu.
Nie było mnie w sieci, ale poza nią nie próżnowałam. Mam masę rzeczy do wklejenia na bloga, począwszy od ostatnich prac, na wyglądzie domu skończywszy.
Ostatnio najbardziej zajmują mnie wielkie gabaryty. Pracuję teraz głównie nad meblami, chociaż muszę przyznać, że mam na warsztacie sporo drobiazgów, które mogą "zrobić" wnętrze.
Prezentowana komoda została kupiona w serwisie aukcyjnym, skąd pochodzi poniższe zdjęcie.


Jechałam po nią w okolice Częstochowy. Pani sprzedająca pokierowała mnie opłotkami, jak sądzę po to, żebym nie mogła zobaczyć mebla przy świetle dziennym. Po włożeniu do samochodu okazało się, że coś strasznie w środku klekocze... cóż... jedna szuflada była w rozsypce, nogi się odrywały, kilka miejsc aż prosiło się o szpachlę... ale stres pani sprzedającej nie był potrzebny. Wszystko dało się naprawić. Robiłam już gorsze rzeczy. Kupiłabym ją i tak, bo zależało mi na kształcie. Po co to udawanie?



Najdłużej trwało czyszczenie i malowanie. Bejca przebijała nawet po dwóch warstwach farby (w sumie potrzebne były cztery) i dwóch lakieru. Potem zastosowałam klasyczną przecierkę. Wyczyściłam też uchwyty przy pomocy kwasu cytrynowego i wełny stalowej. Trochę delikatnego decoupage i ostateczny efekt pięknie rozjaśnia kąt mojego salonu.

Poniżej skrzynka, którą już kiedyś pokazywałam w wersji roboczej. Trzymałam w niej serwetki, ale znalazł się ktoś, kto poczuł do niej miłość gwałtowną i bezgraniczną. Pani Ela męczyła mnie o nią bardzo długo... no i znów nie mam gdzie trzymać serwetek. Pocieszam się tym, że już się nie mieściły w przestrzeni 30x40 cm.