poniedziałek, 30 marca 2009

Trochę radosnej twórczości w mroku zimy

Podobno "złej baletnicy szkodzi rąbek u spódnicy", ale światło do fotografowania jest naprawdę fatalne. Podziwiam zdjęcia Magdy z Rustic Home i innych dziewczyn, ale żeby wyjść na dwór musiałabym przeskoczyć cztery piętra z tym całym majdanem. Dlatego zostaję w domu i płaczę nad rozładowanymi bateriami. Żeby uchwycić w miarę nieźle jedną rzecz, muszę użyć paczki akumulatorków.
Cóż - trudno. Jest jak jest i lepiej nie będzie. W końcu przyszły długo oczekiwane cebule i kłącza, które zamówiłam wieki temu. Z opóźnieniem, ale również z przydatnymi gratisami - bylin i cebulowych nigdy dość! Cebule są, a pogody na sadzenie "niet". Zimno, siąpi, wiatr wdziera się pod kurtkę... nawet na budowie spędziłam mniej czasu niż zwykle, bo w ponury nastrój wpędziły mnie zapłakane okna.

Dość długo odnawiałam powłokę tej figurki. Była w tak opłakanym stanie jak dzisiejsza pogoda, z dużą ilością ubytków i liszajami schodzącej farby. Część uszkodzeń zalepiłam, kilka zostawiłam jako znak patyny czasu. Efekt mnie nawet zadowala, choć matowy lakier nie należy do moich ulubionych wykończeń, a praca była trudna, żmudna i długotrwała.

Wpadłam też w manię wybielania, ale póki co nie przekracza to jeszcze rozsądnych granic. Jak zrobić coś z "niczego" pokazują poniższe zdjęcia:



[Zdjęcia surowych przedmiotów pochodzą ze strony www.decoupage.art.pl]

Wreszcie trochę koloru, który teoretycznie powinien osłodzić mi życie.

Pudełko z lawendą stanowi komplet z pojemnikiem na sól, wykonanym ponad rok temu w innej kolorystyce, ale tym samym stylu.


Sekretarzyk, w którym zakochałam się miłością wielką i odwzajemnioną. Jego dekoracja wypłynęła gdzieś z głębi mnie, przywodząc na myśl ulubioną książkę z wczesnego dzieciństwa: "Jadwiga i Jagienka", o któlowej Jadwidze i jej służącej o tym samym imieniu. Kto powiedział, że średniowiecze jest "ciemne"? Tak wiem... Johan Huizinga i jego "Jesień średniowiecza"...

Co z tego, że podobno mroczna, kiedy taka ciekawa i tak mało zbadana? Mam w zanadrzu jeszcze kilka prac nawiązujących do tego okresu, który uwielbiam. Zwłaszcza gotyk płomienisty budzi moje ciepłe uczucia, kiedy to tylko chwila dzieliła sztukę od nazwania jej renesansem.



Na koniec posta klucznik, który ma zawisnąć w przedpokoju, w towarzystwie dwóch dam autorstwa Alfonsa Muchy. Secesja - równie ulubiony okres w dziejach sztuki. Tu potraktowałam motyw z przymrużeniem oka, gdyż w pracach nawiązujących do wspomnianego okresu łatwo popaść w trywializm z jednej, a z drugiej strony w ślepe odwzorowanie.

Praca o bardzo prozaicznej myśli przewodniej... to połączenie kolorów idealnie pasuje do... płytek... a może to płytki dobrałam do dodatków? Z moją planistyczną naturą: i jedno i drugie. Znajomi śmieją się, że już na etapie planowania budynku, wiedziałam jakie kubki zawisną w kuchni. Nie wiedziałam, bo nie miało tam być żadnych wiszących kubków ;)






piątek, 27 marca 2009

Pchli targ i polska edukacja




Od ponad roku bezskutecznie poszukuję serwetki, którą zużyłam do zrobienia mega-jaja. W przyszłym tygodniu mam kolejną wystawę i tym samym ani chwili wolnego. Na kuchni gary, przy wejściu pełno piasku, a ja padam na twarz i zasypiam w ubraniu i makijażu. Sam decoupage nie męczy mnie tak bardzo, jak dowożenie dwóch moich synów - młodszego do przedszkola w sąsiedniej dzielnicy, starszego do szkoły 30 km dalej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, przecież mamy się tam przeprowadzić za czas jakiś (mam nadzieję niedługi), ale jego przenosiny nastąpiły dość niespodziewanie, tuż po feriach, po kolejnym pobiciu. Zamykanie małego dziecka w szatni i pastwienie się nad nim w pięciu, albo w trzech w ubikacji, spychanie z ławki, zabieranie rzeczy, wymuszanie haraczy, przez takich sam jak on uczniów szkoły podstawowej... czy to można nazwać osiągnięciami polskiej edukacji? I jeszcze rodzice, którzy zachęcają dzieci do tego typu aspołecznych zachowań, jak izolacja niechcianych członków grupy (w podobnej sytuacji było czworo dzieci z samej tylko klasy starszego syna) i tworzenie "kółek wzajemnej adoracji".
Po kolejnym pobiciu wkurzyłam się nie na żarty. Zlekceważyłam teściów, którzy byli przeciwni mojej decyzji i zrobiłam wszystko, żeby moje dziecko było bezpieczne. I obserwuję efekty. Syn zmienił się z chwili na chwilę. Jest spokojniejszy, szczęśliwy, zachwycony nowymi kolegami. I ta przychylność rodziców, do której zupełnie nie przywykłam... Zadziwiające, ale stworzyli sobie samoistnie małe kółko rękodzieła. Spotykają się i wspólnie robią rzeczy, które później sprzedają na przedświatecznych kiermaszach, zdobywając tym samym pieniądze dla dzieci. Sama kupiłam stojak z kurą - inspirowany Jagodowym zagajnikiem Ity http://jagodowyzagajnik.blogspot.com/ i http://www.schaefer-boutique.pl/ i własnoręcznie spawany przez jednego z ojców i ozdobiony przez panie, które miałam zresztą przyjemność poznać osobiście. Stojak będzie idealny do fotografowania moich decu wieszaków ( zawsze mam z nimi problem) i do wieszania okazjonalnych dekoracji.
Szkoła jest malutka, dlatego zupełną nowość stanowi dla mnie fakt bezpośredniego podejścia dyrektorki do rodzica i ucznia. Nauczyciele, którzy mają czas dla każdego, bo klasy są niewielkie. Dwa języki obce, zamiast jednego. Można mnożyć zalety tego rozwiązania. Może jesteśmy tam zbyt krótko, bo nie znajduję wad... Czasem czuję się wręcz jak w szkole prywatnej... cóż za przeskok w stosunku do wielkiej aglomeracji, gdzie nikt nie miał czasu zajmować się "moimi" problemami. Jeśli chodzi o przyjemniejsze rzeczy, to zupełnie pochłania mnie Pchli targ http://pchli.blogspot.com/ . Wchodzę tam tylko na chwilę, później znów i znów... jedną ręką podpisując dokumenty, albo odpowiadajac na pisma, drugą klikając na to, co mnie interesuje. Nabyłam tam wiele pięknych przedmiotów do nowego domu: tace, patery, szklane klosze, słoje, półkę i masę innych drobiazgów, które "robią wnętrze"
Na razie wstawiłam tam jedną rzecz - na próbę. Z pewnością przy przeprowadzce trochę się ich znadzie. Tymczasem ozdabiam swój dom wirtualnie, chodząc po nim w myślach i ustawiając nowe zdobycze w poszczególnych pomieszczeniach.
Ostatnio wydębiłam od zaprzyjaźnionej osoby trochę ziarna pszenicy. Kury na tym nie ucierpią, a ja będę miała nader świąteczną dekorację. Sialiśmy co prawda rzeżuchę, ale z moich dzieci marni ogrodnicy... rzeżucha padła z braku wody i jadła... Pszenicy dopilnuję osobiście.
Powoli wszystko zaczyna się toczyć w wielkanocnych klimatach. Tylko zimno jest stale i nie jestem w stanie wejść do ogrodu z porządkami. Swoje rabaty zaczęłam robić na długo przed budową, dlatego jest sporo roślin, nad którymi trzeba popracować. Nie mogę się doczekać cieplejszych dni z motyką.
Zdjęcia pochodzą z ubiegłego roku. Nowsze pisanki ciągle tkwią w miniaturowej lakierni.



poniedziałek, 23 marca 2009

Kurs trzy w jednym: decoupage na skórze, na czarnym tle, z użyciem pędzelka w kształcie wachlarza.

Z pewnością zastanawiacie się czasem nad dekoracją jakiejś nietypowej powierzchni, albo macie ochotę na decu na ciemnym tle, ale nie za bardzo wiecie jak się do tego zabrać... Ten trochę nietypowy kursik 3 w 1 powstał z takiej właśnie potrzeby chwili. Czasem warto spróbować czegoś nowego. Polecam!
Moja metoda ma kilka zalet: ułatwia pozycjonowanie motywu, zwiększa przyczepność do podłoża (pod warunkiem, że poszczególne etapy wykona się bardzo starannie) i ułatwia pracę. Jest przy tym bardzo prosta do wykonania, nawet dla kogoś początkującego i dość trwała. Bardzo śliskie pudełko, które ozdabiałam tą metodą przetrwało ponad rok w pokoju dzieci i to bez żadnego uszczerbku.

Przystępując do zrobienia dekoracji na skórze (podobnie jak przy każdej pracy) musimy zgromadzić niezbędne narzędzia i materiały. Potrzebne będą:

- płyn do mycia naczyń
- farba akrylowa (w moim przypadku kolor krem z palety Leroi Merlin, oraz hobbystyczne farbki akrylowe w małych tubkach w kolorze sienny palonej oraz żółtym)
- motyw z serwetki wraz ze spodnią warstwą
- klej do decoupage (zastosowałam uniwersalny i sprawdzony na różnych powierzchniach colla velo stamperii, ale może być jakikolwiek inny)
- lakier w spray'u
- nożyczki
- pędzelki o różnych grubościach
- pędzel w kształcie wachlarza
- naczynie do mieszania farbek (w moim przypadku po kozim serku)
- przedmiot do ozdabiania (plecak)

Etap pierwszy, to dokładne odtłuszczenie powierzchni, którą trzeba ozdobić. Wykonałam to przy pomocy ciepłej wody i płynu do mycia naczyń „Ludwik”.
Wycięłam też bardzo dokładnie motyw i zostawiłam spodnią warstwę serwetki. Będzie ona stanowić bazę naszej pracy.



Następnie przykleiłam spodnią warstwę do przedmiotu przy pomocy colla velo, robiąc najpierw na środku małą plamkę z kleju, przykładając serwetkę do tego miejsca, a następnie nakładając klej w kierunku od środka na zewnątrz – w ten sposób daje się opanować nawet takie nieprzewidziane reakcje serwetki jak pchnięcie czy rozciąganie się. Starajcie się robić to w miarę dokładnie, ale zmarszczki i małe bąble przy tak gładkim przedmiocie są nieuniknione.
Wybrałam najdroższy znany mi klej tylko dlatego, gdyż sprawdziłam go wcześniej na bardzo różnych powierzchniach, a z braku czasu chciałam mieć pewność jego skuteczności. Każdy może użyć tego co ma pod ręką.



Ewentualne niewielkie niedoskonałości udaje się zwykle zamalować na dalszym etapie pracy.
Sporym utrudnieniem był fakt, iż plecak jest zrobiony z miękkiej skóry, która ugina się pod wpływem nacisku pędzla. Dlatego starajcie się wybierać raczej sztywne przedmioty.
Do tej części pracy mniej doświadczonym osobom polecam małe, ścięte pędzelki, które doskonale poprawiają komfort i precyzję pracy. Moje kupiłam za kilkanaście złotych w pobliskim supermarkecie.



Po wyschnięciu motywu nałożyłam na niego zwykłym pędzlem warstwę farby akrylowej w kolorze kremowym - dbając o to, by pozostawić niezamalowane brzegi.



Następnie użyłam pędzelka w kształcie wachlarza, którym rozprowadziłam nadmiar farby od środka na zewnątrz motywu.



Do małego pojemniczka wycisnęłam trochę farby w kolorze sienny palonej i obok nieco żółci. Zanurzyłam „brudny” z poprzedniej farby pędzel w tych dwóch kolorach, bez ich rozcierania. Każda część pędzla miała w związku z tym nieco inny kolor, a na połączeniach kolory farby samoistnie się przenikały.



Malowałam brzegi motywu znów od środka na zewnątrz, coraz bardziej mieszając kolory farb, aż do uzyskania pożądanego efektu sierści.



Po wyschnięciu tak przygotowanego tła nakleiłam właściwą warstwę serwetki.
Jeszcze tylko ostatnie poprawki przy pomocy farby podkładowej i pędzelka w kształcie wachlarza, kilka warstw lakieru w spray'u i oto efekt:

środa, 18 marca 2009

Kolor, kolor i jeszcze raz kolor






Dla odmiany trochę moich prac (/tac). Zawsze dałoby się coś poprawić i ulepszyć... taki mam generalnie do nich stosunek. Wyjątkowo dumna jestem tylko z tacy z motywem róż i bluszczu - była moją pierwszą na nóżkach, a później hurtowo posypały się następne. Przy każdym użyciu robię jej krzywdę. A to obiję, a to coś rozleję, ale różana taca dzielnie się trzyma. Moje dwie lewe ręce póki co jej nie "wyszczerbiły" ...chyba dość solidnie ją wykonałam... i z heroizmem nosi to, co w niedzielne poranki przygotuje mamie syn, który chce zostać kucharzem ;)
Przypominam sobie z uśmiechem historię innej tacy mojego autorstwa (sepia i ugier z aniołami,) która zupełnie nie tknięta przetrwała ubiegłoroczne tornado, deszcz i gradobicie. Zostawiona na zewnątrz na pastwę losu, została znaleziona przez właścicieli dopiero po dłuższym czasie - kto miał wtedy głowę do takich drobiazgów?!

Tace są różne: mniejsze i większe, na nóżkach i bez. Ale ta płaska powierzchnia daje nieograniczone wręcz możliwości stosowania dużych wzorów i to w nich uwielbiam! W końcu decoupage zaczynałam od... rodzinnego stołu, który miał duże ubytki po szlifowaniu. Sprzedany jako lity i bukowy, po jakimś czasie zaczął pękać. Poddany odnowieniu okazał się jednym, wielkim wiórem w środku. Nowoczesne meble... ech... szkoda gadać!






wtorek, 17 marca 2009

Bielenie Gustawa


Wchodząc na różne blogi i strony internetowe, mam wrażenie, że wszystkich dookoła ogarnęła mania wybielania wszystkiego, co stanie nam na drodze. Wszędobylski styl gustawiański w swej skrajnej postaci otacza nas zewsząd i osacza swoim sterylnym blaskiem. Wyrafinowanym, eleganckim, a jednak dość niepraktycznym i nieprzystępnym.
Tak charakterystyczne (zwłaszcza dla blogów skandynawskich) wybielone wnętrza są z pewnością odpowiednie dla osób samotnych, bezdzietnych małżonków oraz ludzi, którzy odchowali już i wypuścili z gniazda swoje pisklęta. Nie wyobrażam sobie rodziny takiej jak moja - z parką wszędobylskich, acz uroczych bachorków - w przestrzeni poukładnej niczym scena, na której za chwilę rozgrywać się będzie sztuka codziennego życia.
Moje własnoręcznie przerobione krzesła z nową, wysyblimowaną tapicerką, w kilka dni później stały się obrazem nędzy i rozpaczy, z wypisanym na sobie menu z całego tygodnia. I bądź tu człowieku elegancki!


Jednak nawet ja - wielbicielka koloru pod każdą postacią, dałam się uwieść wyszukanej elegancji stonowanych dodatków. Dzieci są już większe, więc przybywa mi możliwości realizacji snutych od dawna planów, uczynienia z niewielkiej chatki, prawdziwego domu. Funkcjonalnego, w pełni odpowiadającego naszym potrzebom i wyrafinowanego zarazem.
To "wyrafinowanie" w naszym przypadku musi mieć swoje granice. Wąż osobisty za każdym razem, gdy rzucę jakimś pomysłem mówi: "Pokaż mi to! Muszę to zobaczyć zanim się zdecyduję." I kiedy tłumaczę, że tego jeszcze nie było, nigdzie nie widziałam podobnego rozwiązania i jestem pierwsza, z reguły przecząco kręci głową. Potem zaczyna się przekonywanie, namawianie, argumentowanie, a na koniec owego -ania okazuje się, że to od początku był jego pomysł niestety...
W czasie budowy przechodziliśmy wiele spięć i chociaż z reguły zupełnie się nie kłócimy, to dochodziło do wymiany zdań: a to na temat niszek w postumencie kominka i w ścianach, a to szprosów w oknach, a innym razem murków w kuchni... Jednak wąż osobisty kilka razy zdołał mnie zaskoczyć... choćby w kwestii profili nadokiennych, urozmaicających architekturę domu. Pół roku przekonywałam go choćby do styropianowych, zupełnie prostych obramowań nad drzwiami i oknami. Aż pewnego dnia odwiedziliśmy firmę specjalizującą się w produkcji tego typu ozdobników i tak się zapalił do tego pomysłu, że zakupiliśmy nawet zworniki nadokienne... oczywiście ściśle wg. jego pomysłu ;)
I łazienka na górze... kto by się spodziewał, że zdoła tak zaszaleć? Czarno-białe retro płytki... [niestety spartolone przez papieża polskiego kafelkarstwa.]
Tak. Stwierdzić należy, że wąż osobisty ma wiele zalet. Jego druga żona będzie miała z niego z pewnścią większy pożytek niż ja, co nie przeszkodzi nam zapewne dobrze się czuć w swoim towarzystwie. Nawet chętnie się z nią zaprzyjaźnię. To takie praktyczne ;) !
Ale wracając do meritum: białe dodatki... Pchli targ zupełnie mnie pod tym względem pochłonął http://pchli.blogspot.com/ . Dla kogoś, kto tak jak ja poszukuje ciekawych dodatków, jest to miejsce idealne pod wieloma względami. Jednak nie poprzestaję na tym: właśnie dotarła do mnie cudowna żardiniera ("zwana przez niektórych korytkiem"), która nie bez przyczyny gości na tak wielu blogach. Zawdzięczam ją Paulinie z Oranżerii http://oranzeria.com/ . Zamówiłam tam równie urocze lustro do przedpokoju - zobaczymy co z tego wyjdzie, gdyż pochodzi z ubiegłorocznej kolekcji.


Przypadkiem w kwiaciarni dostałam dodatki do łazienki - również żardiniery, ale metalowe, które po niewielkich przeróbkach (suchy pędzel + srebrna porporina w płynie) i powieszeniu jedna nad drugą, będą przechowywać zwinięte w rulony ręczniki i drobiazgi kąpielowe.
Do tego mały dzwonek na taras z ptaszkami, kilka uroczych, pasmanteryjnych drobiazgów (np. do poduszek), i parę dodatków które w drodze... uff... to by było na tyle... ostatnio nie mam zbyt wiele czasu, żeby pisać. I codziennie to kiepskie światło do fotografowania - wszystkie zdjęcia wychodzą ponure. (Rano padał nawet śnieg.)
Cóż... sporo się tego nazbierało...


czwartek, 12 marca 2009

Stencil na ścianie

Potrzebne materiały:
-gąbka lub pędzel o sztywnym włosiu, najlepiej równo ściętym
(przy bardziej skomplikowanych wzorach najlepiej sprawdza się pędzel do szablonów o rozmiarze "0" - czyli najmniejszy z dostępnych)
-gęsta farba akrylowa (najlepiej emalia akrylowa)
-farbki akrylowe w małych tubkach
-pudełko do mieszania farb (w moim przypadku po margarynie)
- gazik jednorazowy
- wata
- kawałek nitki
- szablon
- klej mocujący
-ołówek
-rękawiczki gumowe



Gromadząc materiały pamiętajmy o dobraniu motywu do wielkości pomieszczenia. Szablon możemy kupić, lub zrobić własnymi siłami, posługując się ostrym nożykiem. Duży wybór szablonów mają obecnie supermarkety budowlane, można je też dostać w sklepach z materiałami do decoupage’u – zwłaszcza internetowych.

Najważniejszy jest pomysł i garść porad technicznych. Bardzo istotne jest to, by farba była dość gęsta – można ją zostawić bez przykrycia na godzinę lub dwie, by zgęstniała. Doskonale sprawdza się farba z końcówki puszki – jest wystarczająco gęsta by nie ściekać z pionowych powierzchni.

Najlepsze pędzle są sztywne, równo ścięte – doskonale sprawdzają się specjalistyczne, ale równie dobre są „szczeciniaki” pożyczone od dziecka w wieku szkolnym.

Ponieważ najlepsze efekty daje posługiwanie się prawie suchym pędzlem, przygotowujemy domowym sposobem narzędzie, które ustrzeże nas od nadmiaru farby. Robimy kulę z waty, owijamy ją jednorazowym gazikiem i obwiązujemy nitką. Pędzel umoczony w farbie delikatnie wgniatamy w nasz „opatrunek” i tym sposobem pozbywamy się jej nadmiaru. Nawet pod koniec pracy tampon z waty jest na tyle chłonny, by poprawić jej komfort.

Przystępujemy do pracy. Najpierw przy pomocy szablonu i ołówka oznaczamy na ścianie położenie motywu. Dzięki temu nie zgubimy się pracując na dużej płaszczyźnie. Wbrew pozorom bardzo łatwo stracić wtedy orientację.

Następnie nalewamy do pudełka trochę jasnej, gęstej farby – w moim przypadku pastelowej orchidei duluxa. Pryskamy klejem montażowym/pomocniczym na spodnią stronę szablonu, przyklejamy go do ściany i tapujemy (uderzamy lekko pędzlem prostopadle do malowanej powierzchni, miejsce przy miejscu).





Na początku mojej pracy z szablonami użycie kleju montażowego wydawało mi się zbędne i tak jest w przypadkach, kiedy stosujemy tą technikę sporadycznie i na małych powierzchniach. Jednak użycie kleju bardzo pomaga w pozycjonowaniu motywu i zapobiega przesuwaniu szablonów – zwłaszcza dużych, a w przypadku mniejszych, ale skomplikowanych, zapobiega z kolei wnikaniu farby pod spód i jej późniejszemu rozmazywaniu. To przydatny preparat dla tych, którzy polubią pracę z szablonami i będą je stosować dosyć często.

Po wyschnięciu farby przystępujemy do przygotowania drugiej, zasadniczej warstwy motywu. Do naczynia z jasną farbą wyciskamy odrobinę koloru czarnego i czerwonego, a także brązowego. Delikatnie mieszamy je ze sobą ale tak, by uzyskać stopniowanie koloru. Część farb mieszamy z jasną farbą podkładową (by uzyskać jaśniejszy odcień), a część z ciemną (by uzyskać odcień ciemniejszy).

Nie możemy zapomnieć o wyciskaniu nadmiaru farby w nasz „opatrunek”. Po chwili uzyskamy bardzo ciekawe kolorystyczne przejścia.





Tapujemy mocniej i ciemniejszą farbą przy brzegach motywu, zmniejszając siłę nacisku i rozjaśniając kolor bliżej środka. Sam środek pozostawiamy jasny.

Nasilenie koloru i efekt cienia możemy uzyskać powtarzając tapowanie po wyschnięciu farby i nakładając jeszcze kilka warstw. Możemy też lekko przesunąć motyw (efekt cienia).

Na początek proponuję przetestować tą technikę na kartce papieru. Jest prosta i daje ciekawe efekty, jednak bez tej „wprawki” robienie poprawek na ścianie może być kłopotliwe i zapewnie dużo droższe od kilku zużytych w tym celu kartek.

Oto widok gotowej dekoracji na ścianie:



... i jej poszczególne elementy:









wtorek, 10 marca 2009

Różne niepowodzenia i malutki sukcesik...



Nie chorowałam od kilku lat, ale w końcu i mnie zmogło... Kilka dni bez czapki robi swoje. Ach ta próżność... zrobiłam sobie stylowy kok, tak bardzo odbiegający od codziennego siana na głowie i chyba pierwszy raz w życiu postanowiłam nie psuć sobie fryzury. Wydawało się, że wiosna tuż tuż, a tymczasem mamy kolejne opady śniegu.
Jestem chora, wyglądam jak z krzyża zdjęta, co zresztą zupełnie nie zwalnia mnie od domowych obowiązków. Jestem jak te zaśniedziałe, stare sztućce, które znów powinnam wyczyścić...
Prawie codziennie jestem na budowie. Miało być jak w marzeniach...





...ale prawda jest taka, że ta końcówka najbardziej się ciągnie... Przynajmniej udało mi się zmobilizować Jaśnie Pana Kafelkarza do zrobienia fali z płytek karo, na połączeniu kuchni z salonem. Od dawna o tym marzyłam. J.P. Kaf potrzebował co prawda wydatnej pomocy węża osobistego [oczywiście mojego węża ;) - tożsamośc seksualna pana majstra nie jest mi aż tak osobiście znana], pomoc owa objawiała się koniecznością narysowania Jaśnie Panu linii na podłodze, a później przeniesieniem jej przy pomocy flamastra na każdą z osobna płytkę, co wąż uczynił z poświęceniem i własnoręcznie. Na szczęście poprawić należy jedynie wycięcie w trzech płytkach, co w zaistniałej sytuacji jest prawdziwym sukcesem.



W najbliższym czasie czeka nas jeszcze kilka równie poważnych wyzwań, a za mniej więcej dwa miesiące najpoważniejsze - przeprowadzka i wielkie sprzątanie. Oczywiście nie w tej kolejności. To pierwsze porządki w życiu, na które czekam z taką niecierpliwością.
Jeden z ostatnich etapów przed malowaniem... Za kilka chwil powstanie ścianka z cegły klinkierowej - obudowa komina. Niestety cegła jest porowata, a zaprawa jest jednocześnie fugą i spoiną. Nie można jej nadmiaru rozmazywać mokrą ścierą, jak to miało miejsce na górze, tylko należy po wyschnięciu wydrapać szczotką.
Czy J.P. Kafelkarz sobie poradzi??? To już w kolejnych odcinkach. Tymczasem wysłaliśmy go na krótkie szkolenie pt.: zaprawa i ja.

Jestem chora i przygnębiona, ale pocieszam się ostatnim osiągnieciem - wyjątkowo nie na niwie budowlanej... Kiedyś piekłam chleb razem z babcią. Zawsze wymagało to wiele wysiłku i masę czasu, ale wrażenia były niezapomniane. Teraz, kiedy mam wytęsknioną maszynę do pieczenia (błogosławieni bądźcie Teściowie!), na pierwszy rzut poszły moje ulubione bułeczki z dziurką i serowo-rodzynkowym nadzieniem. Później chleb - zapachniało w całym domu, ale któryś z moich łobuzów uchylił w trakcie pieczenia szybkę... [oczywiście "niechcący mamusiu" i oczywiście "przez przypadek"...], a może również sama coś zrobiłam nie tak... no i z pieczywa zrobił się wielki kluch z pięknie przyrumienioną skórką. Ale raz drugi był lepszy - nie odstępowałam maszyny na krok! I są wyniki. Nie mówię tego sobie za często, ale jestem odrobinę z siebie dumna. [W końcu sama wcisnęłam guzik! ;) ] Co prawda jest trochę za słodki i za słony jednocześnie, ale zmodyfikuję to, co znalazłam w przepisie i już uaktywniłam zakwas na następny wypiek, karmiąc mąką i wodą butelkowy żurek.